Scena rozstania była równie krótka, co spokojna. To zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo kochał tę, która pewnej letniej nocy, po piętnastu latach wspólnego, tak szczęśliwego (jego zdaniem) życia, powiedziała mu po po prostu, że nie chce już „kontynuować tego małżeństwa”. A potem spokojnie zasnęła. On, oniemiały, zdążył tylko wyszeptać: „Rozumiem”. Długo, nie dowierzając w to, co przed chwilą usłyszał, przyglądał się jej pięknie zarysowanym brwiom unoszącym się co jakiś czas w rytm łagodnego snu. Patrzył szklistymi oczami na tę, którą nazywał zawsze „darem od losu”, „miłością życia”, „słońcem”. Żegnał się w ciszy z najdroższą przyjaciółką, pierwszą i jedyną dotąd kochanką. 

Tej nocy nie zmrużył oka. Wiedział doskonale, że to przełomowy moment w jego życiu. A więc stało się – wszystko się zgadza: przed dwoma dniami skończył trzydzieści pięć lat, a to (czytał o tym wiele razy) właśnie ten czas, kiedy los stawia na drodze świadomego człowieka największe duchowe wyzwanie. To moment próby. „Tak, to jest właśnie ta chwila”, myślał. W głowie kołatały mu fragmenty wypowiedzi duchowych przewodników, mistrzów, których słuchał od kilku lat. To od nich uczył się o konieczności akceptacji, wybaczania, zrozumienia. Teraz jemu, tak jak jego mistrzom niegdyś, przyszło się zmierzyć z największą stratą, z najtrudniejszym wyzwaniem i wcielić w życie wszystko to, co mu przekazali. Przyrzekł sobie, nie zważając na ucisk w klatce piersiowej ani na ściśnięte jak w imadle gardło, że wyjdzie z tej próby zwycięsko. Będzie silny, odporny. Uniesie to. Skoro los stawia przed nim taki sprawdzian, znaczy to, że jest gotowy, że ma w sobie moc, by temu sprostać. 

Już następnego ranka po nocy próby, z powiekami wciąż spuchniętymi od łez, które płynęły mu z oczu przez kilka minionych godzin, choć nawet tego nie czuł, omówił z żoną warunki rozwodu. Zachowywał się „z taktem i klasą”, bo od razu zrozumiał (jak opowiadał potem przyjaciołom, którzy pamiętali, z jaką czułością i troską odnosił się zawsze do swojej ukochanej), że „ona po prostu wybrała inną drogę”, „widocznie nie mogła postąpić inaczej”, że nie chce „jej winić za to, że odeszła”. Nigdy nie powiedział, że żona go porzuciła, odepchnęła, nie chciała. Tych słów nie użył ani razu. Opowiadał za to o rozstaniu elegancko, spokojnie, jak mówił zawsze o ich wspólnym życiu, skupiony tylko na jasnej stronie rzeczywistości. 

Czy jej wybaczył? To przecież oczywiste. Jak mógłby nie wybaczyć? Wiedział doskonale, że pielęgnowanie urazy jest zwyczajnie złe, wyniszczające, i, co tu ukrywać, po prostu niskie. Cały proces odpuszczania zajął mu, co prawda, nieco więcej czasu, niż (jego zdaniem) powinien, ale po trzech miesiącach sumiennego, regularnego praktykowania „radykalnego wybaczania”, łączenia się z „przestrzenią serca”, poczuł, że wszystko już odpuścił. Co za ulga! Darował żonie to rozstanie, jak darował jej ich wspólny dom i większość oszczędności, lata spędzone na wspieraniu jej w realizacji ambicji, marzeń, a czasem „idiotycznych pomysłów”, jak, nie bez słuszności, mówili ukradkiem o jej „fanaberiach” najbliżsi i przyjaciele.

 Stracił stabilną pracę u teścia, więc wyprowadził się do maleńkiego mieszkania w sąsiednim mieście i zaczął wszystko od nowa. Przyjął te nagłe zmiany z pokorą, jako konieczny, choć trudny etap duchowego rozwoju. Stracił także codzienne wygłupy z synem, zabawne czasem kłótnie o regularne mycie zębów i wyrzucanie śmieci. Teraz widywał swoje dziecko znacznie rzadziej, choć tęsknił za każdym momentem, za każdą wspólnie spędzoną chwilą; pielęgnował te wspomnienia każdego dnia.  Nie skarżył się jednak, nie żalił i nie narzekał – pracował nad tym, by „zaakceptować realia” i jak najszybciej się w nich odnaleźć. „Te wszystkie zmiany są konieczne, by przekroczył kolejny etap duchowego rozwoju”, myślał. Taki zresztą przekaz otrzymał od szamanów zza oceanu, u których szukał wsparcia tuż po rozstaniu. Z tyłu głowy dźwięczały mu zasłyszane w radiu i podczas warsztatów rozwojowych opowieści o mężczyznach, którzy, po rozstaniu, po odejściu kobiet zupełnie się załamali. Byli tacy zranieni, bezsilni i słabi. Straszny obraz – wolał nie przywoływać go w myślach. W takich chwilach był wdzięczny wszystkim swoim duchowym mistrzom, dzięki którym on sam nie musiał przechodzić przez to, co tamci, porzuceni. Cenił każdą mądrą myśl o radzeniu sobie z przeciwnościami losu, błogosławił techniki, dzięki którym trzymał się w pionie. Dzięki którym nie upadł. 

Przez pięć lat sumiennie medytował, zgłębiał tajniki karmicznych powiązań i rodowych zawiłości. Chętnie służył radą bliskim, którzy przechodzili przez „momenty próby”, jak zwykł mawiać; zawsze ze spokojem godnym mistyka przekonywał ich, że „wszystko przemija”, że trzeba zaakceptować to, co się wydarzyło i pójść dalej z nadzieją na piękne chwile. Sam wieczorami regularnie uwalniał wstyd, lęk i poczucie winy (przekonany, że nie był „wystarczająco dobrym mężem”). Od tamtej nocy, którą nazywał zawsze „przełomową” nie zboczył ani razu ze ścieżki duchowego rozwoju. Stał się wzorem dla innych, był tym, który choć stracił wszystko, co kochał najbardziej na świecie, nie trzymał w sobie nienawiści; niezmiennie z uśmiechem i życzliwością odnosił się do innych.  Wyglądał na spokojnego, niewzruszonego, jakże godnego w swoim cierpieniu. On sam był przekonany, że jeśli tylko wybaczy, odpuści, nie będzie w sobie karmił wilka gniewu, słabości i strachu, to na pewno jeszcze kiedyś znów się zakocha, jeszcze będzie szczęśliwy u boku wspaniałej kobiety. A stanie się to, rzecz jasna wtedy, gdy będzie gotowy. 

I stało się. Nastała kolejna wiosna. Ta jednak była inna, zapraszająca jak nigdy dotąd do bycia żywym, kochającym, namiętnym. Poczuł, że nadszedł czas, by jego świat wypełniła na nowo subtelna kobieca energia. Zapragnął tego mocno, całym sobą. To, co smutne, należało już przecież do przeszłości. Zaczął się umawiać na spacery, randki przy kawie. Pełen ekscytacji przygotowywał się do każdego kolejnego spotkania i wierzył, że ta, która dziś będzie z nim spacerować albo patrzeć, jak śmieje się z jego udanych żartów (to prawda, był bardzo dowcipny), może być tą do końca życia. Jak się jednak szybko okazywało, jego nadzieje były płonne: każda z kobiet kończyła znajomość, czasem w sposób dość nagły, po jednym lub dwóch spotkaniach. Było to o tyle nieoczekiwane, że on uchodził za mężczyznę przystojnego, inteligentnego i uroczego, takiego, o którym starsze sąsiadki i zamężne koleżanki mawiały z wyraźnym ożywieniem, że „no naprawdę nic chłopakowi nie brakuje”. Cierpiał, bo nie mógł pojąć, dlaczego żadna z poznanych kobiet nie chciała kontynuować relacji i odchodziła, choć wcale nie ukrywały, że im się podobał. Sam zresztą to czuł.

Przyjaciel, któremu w końcu zwierzył się ze swoich miłosnych niepowodzeń, zapytał go któregoś wieczoru, po trzecim piwie, tak całkiem zwyczajnie, nie nawiązując do duchowej wiedzy, bo nigdy tej tematyki nie zgłębiał, opierając się więc jedynie na własnych obserwacjach: „Czy nie widzisz, co łączy te wszystkie kobiety? Zastanów się, jaki mają punkt wspólny? Dlaczego umawiasz się tylko z takimi kobietami?”. To pytanie mocno go poruszyło, choć nie umiał od razu udzielić na nie odpowiedzi. Przeczuwał jednak, że to, co odkryje, nie będzie dla niego przyjemne. 

Informacja – czytelna i klarowna jak nigdy – pojawiła się o świcie kolejnego dnia. Po prostu obudził się i wiedział: Każdą z tych kobiet zostawił ukochany mężczyzna. Nie.  Nie „zostawił”, pomyślał po raz pierwszy do tamtej „przełomowej nocy”, „Nie zostawił”, powtórzył na głos, „tylko porzucił, odrzucił, odepchnął”. Zaśmiał się gorzko sam do siebie, bo wiedział, że właśnie doświadczył prawdziwego przebudzenia. Przebudzanie z goła odmiennego od tych pełnych wzniosłości i majestatu, mistycznej aury, mocno wyczuwalnej obecności Absolutu. Postawił gołe stopy na podłodze i jakby ośmielony chłodem parkietu zaczął szlochać jak nigdy wcześniej, trzymając głowę w trzęsących się dłoniach. W mokrej od zimnego potu koszulce, pierwszy raz bezradny i bezsilny, pierwszy raz słaby, opłakiwał niespełnioną miłość do pięknej kobiety, lata spędzone u jej boku, tak brutalnie przeciętą nić wspólnego losu, dotyk chłodnych dłoni synka, który każdego ranka wskakiwał do ich łóżka i wtulał się w nich mocno, tak mocno… 

Tego dnia nie poszedł do pracy. Kolejnego również. Nie poszedł, bo się rozsypał. Pękł. Nie był w stanie. W te dni niemocy dotarł do tego, co w sobie zaniedbał, i czym, jak podświadomie liczył, miała zająć się ukochana kobieta. Ta pierwsza i każda kolejna. Zobaczył, jak przez pięć ostatnich lat silił się na bycie niezniszczalnym, bycie ponad tym, ponad tym zwykłym ludzkim bólem, który rozdziera serca i dociska twarz do ziemi. Rzuca na kolana. Zobaczył siebie wyraźnie: od chwili rozstania żył w duchowej opowieści wspieranej zachwytem otoczenia. „Taki dzielny, taki dumny, taki pełen godności”.  Zawsze radosny, roześmiany i pełen wiary „mimo tego, co go spotkało”. 

Poczuł po raz pierwszy, całym sobą, do cna, jakie to uczucie być… niechcianym. Jak to boli, jak bardzo. Jakie to niezrozumiałe, jak straszne i bezwzględne. Czuł, że rozpada się jego misternie budowana duchowa konstrukcja – katedra wybaczenia, świątynia zrozumienia, kaplica akceptacji. Teraz był co najwyżej starą spaloną chatą, na którą nikt nawet nie spojrzy. Daleko mu było do Chrystusa czy Buddy, których podziwiał. Z medytującymi latami joginami łączył go jedynie zaniedbany zarost.

Rozstawał się krok po kroku z całym swoim majestatem, który przez lata chronił go przed bólem, z opowieściami o byciu „ponad tym”, o „złych emocjach”, których należy unikać, bo podobno sieją zniszczenie. Był teraz zwykłym człowiekiem z krwi i kości, tym wrażliwym, kochającym mężczyzną, którego nie chciała najważniejsza dla niego kobieta. A także kolejne, która niczym zwierciadło wskazywały to zabarykadowane w nim miejsce. Powoli przyjął niechciane uczucia. Zgodził się z głębi serca na to, co stało się jego udziałem. 

Kiedy w kilka dni po tym odkryciu, zmęczony płaczem, poruszony do głębi, drżącą dłonią próbował nalać sobie esencji do szklanki, znów zaśmiał się sam do siebie. Esencja… Nalanie odrobiny bursztynowego płynu do szkła, ta zwykła czynność, była tego dnia trudniejsza od wszystkich minionych sesji wybaczania, uwalniania i akceptowania. Kiedy uniósł szklankę, kiedy zobaczył jak przez jej ścianki przenikają promienie światła, uśmiechnął się łagodnie. To była prawdziwa transcendencja: zwykły, niedoskonały człowiek patrzy na całkiem zwyczajną esencję. I zastyga w zachwycie.

Anna Ślubowska

 

Pin It on Pinterest

Share This