Porozmawiajmy o miłości. I o tym, co miłością wcale nie jest, choć powszechnie tak się ten niezwykle przyjemny stan nazywa – o zakochaniu. Zrozumienie różnicy pomiędzy tymi dwoma kluczowymi pojęciami wcale nie musi odzierać życia z romantyzmu, choć prawdą jest, że dla niektórych pożegnanie z iluzją może nie być przyjemne.
Osławione motyle w brzuchu, fale gorąca zalewające ciało na samą myśl o partnerze, jego zapach, dotyk, intensywne spojrzenie, którego intencja nie budzi żadnych wątpliwości… Jeśli wsłuchać się w teksty piosenek w (prawdopodobnie) każdym z istniejących języków, jeśli przypomnieć sobie dobrze znane filmy – wyżej opisany stan to ma być właśnie miłość. Tyle że to nieprawda. Zabawny przykład mylenia tych dwóch pojęć stanowi piosenka pt. „Crazy What Love Can Do” Davida Guetty aktualnie bardzo często nadawana w popularnych radiostacjach. Jej słowa brzmią w wolnym tłumaczeniu tak: „Czy ktoś może mi powiedzieć, co się ze mną dzieje? Jesteś moim tlenem/teraz w końcu mogę oddychać/ Nie dbałem o nikogo, póki ty się nie pojawiłaś/ Czy to nie szalone, co miłość może sprawić?”. Rzecz w tym, że tu wcale nie o miłość chodzi. W tym akurat fragmencie mowa co najwyżej o chorobliwym uzależnieniu od drugiej osoby, „zlaniu się” z nią, nie zaś o głębokim, spokojnym uczuciu. „Jesteś moim respiratorem” – tak mało poetycko (ale zgodnie z przekazem piosenki) mógłby brzmieć tytuł tego hitu, gdyby chcieć troszkę się nad nim wyzłośliwić;).
We władaniu emocji
Także nie, to nie miłość. To stan zakochania zdominowany przez libido, jedną z trzech podstawowych emocji wyrażającą się poprzez dążenie do przyjemności zmysłowej, prokreacji, poprzez potrzebę przynależności („Ja jestem jego, a on jest mój. To nasz świat”.). To libido bierze nas we władanie w pierwszym okresie tworzenia relacji i prawda jest taka, że zapewnia przy tym tak wiele cudownych doznań, że przez długi czas działamy z zasłoną na oczach. I nic w tym złego – taka jest nasza ludzka natura. Warto jednak uzmysłowić sobie, że opanowujące nas w okresie zakochania emocje są zawsze silniejsze od uczuć, bardziej wyraziste, zdecydowane, intensywne. Dlatego między innymi tak łatwo przychodzi nam mylenie zakochania z miłością, fantazjowanie o ślubie po tygodniu znajomości i budowanie w wyobraźni wspólnego domu z ogrodem (dużym, żeby nasze dzieci miały gdzie biegać).
Kiedy minie pierwszy zachwyt
Ktoś mógłby zapytać, co jest właściwie nie tak z tym, że te dwa pojęcia są traktowane jako synonimy? Wspaniale jest przecież, jeśli potrafimy się cieszyć stanem zakochania, czerpać radość z bliskości, również fizycznej. Warto jednak nie brać pożądania, które opanowuje nas w tym magicznym okresie, za miłość, nie utknąć na dobre w idyllicznych wizjach spod znaku szeptów i krzyków, dwóch połówek jabłka i randkowania po blady świt. Kiedy minie czas największej ekscytacji, kiedy zdejmiemy różowe okulary (albo zastąpimy je korekcyjnymi;), mamy szansę zobaczyć partnera takim, jakim jest naprawdę – z jego irytującymi przyzwyczajeniami, ale także z niedostrzeganymi dotąd talentami.
Szansa na piękną podróż
Schodzimy z rollercoastera, mijają zawroty głowy i przesiadamy się do zwykłego pociągu. Wtedy możemy obserwować, czy zakochanie przeradza się w miłość i zdecydować spokojnie, czy wysiądziemy na najbliższym przystanku, czy też udamy się w daleką wspólną podróż aż po sam kres. Tym, którzy obawiają się, że ten etap relacji będzie pozbawiony dawnych uniesień, przepełniony jedynie łagodnymi uczuciami, przypominamy, że uczucie, którym jest miłość, w żaden sposób nie wyklucza namiętności. Tak naprawdę dopiero na tym etapie, kiedy emocje idą w parze z uczuciami, możemy poznać smak prawdziwej bliskości. Warto więc umieć odróżniać stan zakochania (i nauczyć się wybaczać sobie wpisane w ten etap relacji błędy, a czasem wstydliwe szaleństwa) od głębokiej miłości, za którą tęskni każdy czujący człowiek.
Anna Ślubowska